Ręce, które NIE leczą. Cała prawda o polskich znachorach i wizjonerach

Medycyna „naturalna” przeżywała jeszcze do niedawna prawdziwy boom. Cudowni uzdrowiciele oferowali najnowocześniejsze terapie: łańcuchy energetyczne, leczenie przez telefon czy zdjęcie. I nieźle na tym wychodzili. I tylko o pacjentach trudno powiedzieć to samo.

Najsłynniejszym rzecznikiem medycyny niekonwencjonalnej w czasach PRL był Anatolij Kaszpirowski, rosyjski psychiatra i doktor nauk medycznych. To on z ekranów telewizorów hipnotyzował regularnie miliony Polaków. Ale także na rodzimym gruncie nie brakowało dokonujących „cudów” uzdrowicieli. Najsłynniejszy z nich, Zbigniew Nowak, prowadzi swoją działalność do dziś. Jak sam twierdzi, do 40. roku życia był trochę ogrodnikiem, trochę rzemieślnikiem, trochę terapeutą. Wreszcie zdecydował skupić się wyłącznie na bioenergoterapii.

Sesje z Nowakiem w Podkowie Leśnej

Nowak leczy za pomocą odpromieniowania i energetyzowania. Jego droga do sławy zaczęła się w połowie lat 80., ale prawdziwą sławę i rozpoznawalność przyniósł mu dopiero emitowany w latach 90. w telewizji Polsat program pod tytułem „Ręce, które leczą”. Co ciekawe, w podjęciu decyzji o tym, by zająć się uzdrawianiem – jak dowiadujemy się z książki „Przekręt. Najwięksi kanciarze PRL-u i III RP” Patryka Pleskota – pomógł Nowakowi… ksiądz z jego lokalnej parafii w Podkowie Leśnej.


Zbigniew Nowak przyjmował osoby wierzące w skuteczność jego metod w willowej miejscowości, Podkowie Leśnej (źródło: domena publiczna).

Bioenergoterapeuta często podkreśla zresztą swoją religijność i związek z Kościołem katolickim. W przeszłości zajmował się nawet produkcją i sprzedażą dewocjonaliów! Nie przeszkadza mu to jednak w czerpaniu inspiracji także z islamu. To właśnie z tej religii pochodzą trzy gesty, które wykorzystuje w terapii oraz w rytuale energetyzowania wody.

Popularność, jaką Nowak zyskał dzięki programowi „Ręce, które leczą”, ściągnęła do jego domu w Podkowie Leśnej tysiące pielgrzymów z całej Polski. Uzdrowiciel wykazał się przedsiębiorczością godną prawdziwego biznesmena. Wystawił w swojej miejscowości namiot mieszczący naraz nawet tysiąc „pacjentów”. Seanse terapeutyczne, które tam prowadził, odbywały się dwa razy dziennie przez pięć dni w tygodniu!

Nic dziwnego, że po tym „uzdrowicielskim namiocie” nie ma już śladu… Na jego miejscu Nowak wystawił kompleks terapeutyczny z profesjonalną izbą przyjęć. Do dzisiaj słynny uzdrowiciel cieszy się dużą popularnością. Dziennie przyjmuje nawet 40 osób. Stara się – jak twierdzi – nikomu nie odmawiać.

Skąd się bierze ciągłe zainteresowanie niekonwencjonalnymi metodami Nowaka? Być może z jego „zdolności komunikacyjnych” i podejścia do ludzi. Bioenergoterapeuta wie, jak przekonać do siebie sceptyków. Dla każdego ma przygotowane odpowiednie argumenty. Wierzących w naukę przekonuje gotowym wykładem o kwantowym przenikaniu energii, bogobojnych „kupuje” swoją religijnością, zwolenników New Age oczarowuje treningami pozytywnego myślenia.

Wszyscy są zadowoleni. I ci którzy spotykają się z terapeutą twarzą w twarz, i ci, którzy mają z nim kontakt tylko za pośrednictwem telewizora. Ja poruszam się na poziomie kwantowym, jestem wstanie zharmonizować pracę organizmu zarówno w bezpośrednim kontakcie, jak i na odległość – cytuje wypowiedź Nowaka w swojej książce Patryk Pleskot. Dzięki tak spektakularnym możliwościom działania oferta „rąk, które leczą” jest wyjątkowo szeroka. Obejmuje kontakt bezpośredni, mentalny, leczenie za pośrednictwem zdjęcia oraz tak zwany Vega-test, czyli test wegetatywno-rezonansowy. Można także otrzymać pocztą kartkę do samodzielnej energetyzacji wody.

Clive Harris… i „polski Clive Harris”

Gdy w latach 80. Nowak postanowił porzucić ogrodnictwo i rzemiosło na rzecz „naprawiania ludzi” za pomocą medycyny niekonwencjonalnej, musiał zmierzyć się z silną konkurencją. Już od lat 70. działał w Polsce Clive Harris, Anglik, który spopularyzował nad Wisłą zbiorowe seanse bioenergoterapeutyczne. Początkowo część jego spotkań odbywała się… w kościołach. Ich wrota zamknęły się przed nim dopiero, gdy przyznał, że „działa” za pośrednictwem dobrych duchów.

Specjalnością Harrisa było „leczenie” chorób nowotworowych. Oferował nadzieję ludziom, którym lekarze nie mogli już pomóc. Przyszedłem, bo nie mam nic do stracenia – mówili niektórzy z uczestników jego seansów. Przynęta okazała się wyjątkowo skuteczna. Jego „pacjentów” można liczyć w milionach.

Anglik zajmował się uzdrawianiem przez 40 lat, aż do swojej śmierci w 2009 roku. Na forach internetowych nadal można przeczytać wpisy sprzed kilku lat o sukcesach uzdrowiciela. Taki komentarz pojawił się na forum GP.24.pl:

Nie mam zielonego pojęcia jak Harris to robił, ale to działało. W mojej rodzinie pomógł 2 osobom, to było jakieś 30 lat temu. W jednym przypadku chodziło o trzustkę, a w drugim o astmę. Do dziś nie mają z jednym czy drugim żadnych dolegliwości.

0 komentarzy